Październik to szczególny miesiąc. Za oknem, jak dziś, zimno, deszcz i wiatr. Na cmentarzach coraz większy ruch. Ludzie szorują pomniki, zamiatają chodniczki wokół płyt nagrobnych. Pojawiają się pierwsze bukiety na pomnikach i coraz więcej światełek widać z daleka, kiedy mija się tereny cmentarne. Przygotowania do uroczystości Wszystkich Świętych pełną parą. 01. listopada niemal każdy pomyśli o bliskich, którzy odeszli. Będzie można zapalić znicz, przynieść kwiaty, przystanąć i pomodlić się, po prostu pobyć przy grobach osób, które były, są i będą dla nas ważne.  Październik jest jednak szczególny pod innym względem. Dokładnie w połowie tego miesiąca jest jeszcze jedna ważna data. 15. października przypada Dzień Dziecka Utraconego. Ten dzień jest szczególny dla wielu rodziców, którzy stracili swoje dziecko. Może mogli je wcześniej tulić w ramionach, a może nie było im dane go zobaczyć i jedyne co pozostało to wydruk USG, test z dwoma kreseczkami lub kubeczek z „materiałem” do badania… Cierpienie i ból utraty towarzyszy każdemu z tych rodziców. Nie ważne na jakim etapie stracili swoje dzieci. Jeśli mieli przestrzeń na przeżywanie swojej żałoby, może już lepiej radzą sobie z żalem, mniej już w nich rozpaczy i pretensji do losu, Boga czy świata. Ale jeśli są na początku tej drogi i rany są świeże, jeśli coś przeszkadza w przeżywaniu tej jakże osobistej i wewnętrznej tragedii, ogrom rozsadzających ich emocji mogę sobie tylko wyobrazić. Nie jest łatwo godzić się ze śmiercią kogoś, kto życia tak naprawdę jeszcze na dobrą sprawę nie zaczął, kto był wyczekiwany i upragniony, wystarany, kochany zanim się pojawił. Tymczasem trzeba żyć dalej. Trzeba stanąć na nogi i się otrząsnąć… Pytanie tylko jak? W jaki sposób to zrobić? Ludzie radzą sobie różnie, czasami szukają wsparcia i je znajdują, czerpią, układają swoje życie dalej. Czasami jednak sprawy się komplikują. Nie ma przyzwolenia na przeżywanie żalu po stracie ani tego wewnętrznego ani ze strony najbliższego otoczenia. Przechodzenie przez kolejne etapy, jakże potrzebnej żałoby, interpretowane jest jako zbędne rozpamiętywanie, użalanie się nad sobą. Pojawia się pocieszanie, odwracanie uwagi, rady żeby przestać myśleć, smucić się i najlepiej zająć się czymś innym, może pracą?. Ale to nie pomaga. Nie daje ukojenia, nie uwalnia od przejmującego uczucia rozpaczy i niesprawiedliwości. Jak wiecznie niezagojona rana, która przy byle draśnięciu krwawi na nowo. Czasem aby nieść pomoc wystarczy nie przeszkadzać, tylko być blisko i zwyczajnie towarzyszyć. Słuchać, podać chusteczkę, potrzymać za rękę. Czasami nic więcej nie trzeba. No może trochę zrozumienia i empatii… Dobrze byłoby gdybyśmy zrozumieli, że żałoba jest potrzebna, że dzięki niej możemy pogodzić się z utratą, przyjąć ją i zaakceptować jako część naszej osobistej historii, nawet jeśli jest ona bardzo trudna…

 A Wam co pomogło? Był jakiś Anioł Stróż? Ktoś, na kogo pomoc można było liczyć? Co dziś powiedzielibyście rodzicom, których dzieci odeszły?